Tingel-tangel, opereta, jasełkowe igrce, jajca w remizie. Wszystko, co chcecie. I coś jeszcze, chyba najważniejsze. Nic tutaj nie udaje czegoś obcego. Tingel-tanglowość nie wstydzi się tingel-tanglowości, opereta operetą jest szczerze, jasełkowatość nie skrywa twarzy, jajca zaś - jak melony. Farsa. Tak - farsa, która wie, czym jest. Pyszna głupota, pyszna i nie do streszczenia.
Przy drugim pukaniu uświadomiłem sobie śmieszny zbieg okoliczności. Oto najpierw oglądam w Krakowie "Factory 2" Krystiana Lupy, po czym w Tarnowie patrzę na "Lewe interesy". Lupa przez osiem godzin smołę w żyły mi wsącza, a Hawdon przez dwie smołę z żył mi wysysa w Tarnowie. Po Lupie jestem niczym Kant pożeniony z Heideggerem, po Bończaku - jak dupek dzwoncy. I wszystko to - w jeden, no, góra dwa miesiące! I kto mówi, że Melpomena nie jest tajemnicą? Sławomir Mrożek, z którym znów przychodzi się żegnać, popełnił ongiś rysunek arcymistrzowski. Synek pyta: Tato, co to jest teatr metafizyczny? Ojciec znad gazety odpowiada: to teatr, który się składa z samych punktów ciężkości... Tak, w Krakowie osiem godzin ołowiu i przyciąganie ziemskie w trzydziestej czwartej potędze. W Tarnowie - księżycowa nieważkość farsy.
Paweł Głowacki/Dziennik Polski